Przedstawicielka Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego była w szoku, gdy dowiedziała się dlaczego polscy motocykliści szaleją na drogach. Nikt nawet nie wpadł na to, że umożliwiając ludziom jazdę po torze zniechęcimy ich do łamania przepisów na ulicach. Dlaczego ludzie w Hiszpanii, Francji, W. Brytanii, Włoszech i Niemczech dawno zrezygnowali z szybkiej jazdy po drogach publicznych? Ci którzy jeżdżą po polskich obiektach już to wiedzą, a reszcie możemy przekazać ten tekst.
Zacznijmy o podstaw. Jeśli tutaj zajrzałeś, to znaczy, że lubisz prędkość. Lubią ją też nasze motocykle. Osiągi wszystkiego powyżej 125ccm gwarantują nam wrażenia odpowiednie do chęci. Sęk w tym, że trzeba gdzieś je przełożyć na asfalt, a najprostszym rozwiązaniem jest ulica. Jeździłem szybko po drogach publicznych, a ktoś używający wulgaryzmów powiedziałby, że „Zap…dalałem w chuk”. Wszystko dlatego, że byłem wiecznie niewyżyty. Ot taka męska natura okraszona ułańską fantazją. Zamiast bić się po mordach pod klubami czy na meczach, woleliśmy wskoczyć na motocykle i odwijać gaz do końca. Łamanie wszelkich ograniczeń prędkości najlepiej smakowało na tylnym kole, a obrazy ludzi pukających się w czoło uznawaliśmy za trofeum. Co chwile przeżywaliśmy bliskie spotkania trzeciego stopnia z samochodami lub sytuacjami po prostu niebezpiecznymi. Wszyscy znamy uczucie przepływającego po organizmie ciepła, które skutecznie zmiękcza nogi… Fajne nie? Nie ma jednak co się oszukiwać, taka jazda po ulicach była głupotą w jednej z najczystszych postaci. Sytuacja polepszyła się, gdy na tyle zaangażowaliśmy się w stuntriding, że motocykle były wleczone na przyczepkach i jeździły praktycznie tylko po nieczynnych pasach lotnisk i innych zamkniętych placach. Problem w tym, że ewoluujący stunt stracił to co najważniejsze w zabawie na motocyklach, czyli prędkość. Tricki może były trudne do opanowania, ale rzadko miały związek z napędzaniem. Przecież nic nie generuje lepszej adrenaliny niż odwijanie gazu do końca i cicha modlitwa o wystarczającą przyczepność tylnej opony.
Upraszczając historię - w ten sposób wylądowałem na torach wyścigowych. Zaczęło się od Hondy CB600 Hornet i toru kartingowego w Lublinie (na zawsze w naszych sercach, a karma do jego niszczycieli wróci). Problem w tym, że na małych obiektach sześćsetki i więcej nie mają się gdzie „rozkręcić”. Potrzebowałem czegoś z krótkimi biegami i oferującego "kopniaka" przyspieszenia od razu po odwinięciu gazu. Decyzja prosta- supermoto. Zaczęło się od HM CRF450R, bo przecież od czasu do czasu „huliganić” na ulicy trzeba. Wyjechałem do miasta raz. Tylko po to, żeby przekonać się o tym, że to zupełnie bez sensu. Od tamtej pory jestem jednym z najbardziej spokojnych użytkowników dróg publicznych. Przez lata motocykle się zmieniały, ale schemat pozostaje taki sam. Jadę na tor, cisnę ile potrafię, a następnego dnia toczę się do roboty tempem po prostu normalnym. Po dobrym dniu na torze moja chcica adrenaliny jest zaspokojona. W pełnym złożeniu czuję jak opony zaczynają powoli puszczać, na hamowaniach czasem aż muszę przymykać oczy, bo nie wiem czy się zmieszczę, a gdy wyjdę z zakrętu z uślizgiem tylnego koła czuję się jak Bóg prędkości. Następnego dnia na ulicy od motocykla oczekuję już tylko i wyłącznie dowiezienia mnie do punktu docelowego. Wiem, że ulica nie da mi najmniejszych możliwości na przeżycie namiastki tego, co dzień wcześniej robiłem na jednym z polskich obiektów. Nie zahamuję tak ostro, bo nie mam pewności, czy na wejściu w łuk jakiś stary Passat nie zesrał się olejem. Nie poczuję też tego przyjemnego uślizgu z wyjścia z zakrętu, bo opona nigdy nie będzie tak rozgrzana, żeby dać mi nad tym kontrolę. Jedyne co mogę zrobić na ulicy lepiej, niż na torze to walnąć spektakularnego dzwona. Dochodzimy do podstawowej różnicy. Upadek na drodze i na torze mają wspólne mianowniki w postaci uszkodzenia motocykla i ewentualnego uszczerbku na zdrowiu. Różnice tkwią w przyczynach i konsekwencjach. Przyczyn wypadków na drodze jest nieskończenie wiele. Od zajeżdżających nam drogę samochodów, do psychopatów naumyślnie rozlewających olej na zakrętach. Konsekwencje też mają niezły wachlarz możliwości. Poza oczywistym prawdopodobieństwem utraty życia ryzykujemy problemami z policją lub dożywotnimi wyrzutami sumienia, po skrzywdzeniu ludzi całkowicie niewinnych (dzieci na chodnikach jest przecież pod dostatkiem). Nie będziemy sobie mydlić oczu, bo na polskich torach raz na kilka lat również zdarzy się wypadek śmiertelny. Są to jednak tak rzadkie sytuacje, że nie stanowią nawet procenta zgonów wśród motocyklistów. Najważniejsza różnica pomiędzy ulicą, a torem leży w przyczynach wypadków. W 90% przypadków to my sami odpowiadamy za szlifa na torze. Dopóki nie wpadnie na nas ktoś z tyłu, co zdarza się relatywnie rzadko, to my mamy kontrolę nad tym ile elementu ryzyka w naszą jazdę chcemy włożyć. Im więcej jeździmy, tym mamy większą świadomość dostępnej przyczepności, tego co właśnie dzieje się z motocyklem oraz jaki ruch może wykonać osoba, którą chcemy wyprzedzić. W efekcie jesteśmy w stanie jechać szybko, ale ciągle zostawiając spory margines błędu. Mówiąc krótko: Na torze to my decydujemy o własnym bezpieczeństwie.
Dlaczego więc warto jeździć po torze? Żeby mieć więcej adrenaliny w o wiele bezpieczniejszych warunkach. Jesteśmy Polakami i co nieco wiemy o imprezowaniu. Jazdę na motocyklu po ulicy i na torze porównałbym do picia w mieście i na domówce. Idąc pełną bombą w barze, klubie czy gdziekolwiek indziej nie mamy pewności czy nie obudzimy się na dołku lub z wybrakowanym uzębieniem. Jazda po torze jest jak domówka. Nie ważne jak mocno będziesz się bawił, w najgorszym przypadku zwiniesz się w kulkę, a prędzej, czy później ktoś przykryje Cię kocem, Wyraziłem się wystarczająco jasno? Jeśli tak to już teraz planuj wypad na tor i przekonaj się, że Ci którzy tam jeżdżą po prostu mają rację.